Jest na tyle ciepło że jeśli nie pada można spać pod gołym niebem. Jeśli pada to trzeba sobie znaleźć jakiś hotel. Nam wystarczy cały dach a takich "hoteli" to tu jest mnóstwo. Opuszczone budynki spotykamy na każdym kroku. Mnóstwo barów zapewnia posiłki i toaletę. Czasem robimy sobie też coś sami do jedzenia. Dominik miał ochotę na steki z grilla. Kupiliśmy mięso, sól i po zebraniu gałęzi zaczęliśmy szukać czegoś, co zastąpi ruszt. Gdy już straciliśmy nadzieję nagle jest. Stary, zardzewiały rower, którego tylne koło będzie idealnym rusztem. Mięso upiekło się wspaniale nad żarem. Trochę zdziwiony byłem gdy je soliłem bo mięso się pieniło ale dopiero w czasie jedzenia okazało się że to nie była sól tylko sodka. No trudno. Dzięki temu steki może były bardziej puszyste i na dodatek nie będę miał zgagi po tak przyprawionym posiłku. Kolacja na porzuconej kanapie z widokiem na zachód słońca warta była tych poświęceń. Jedziemy w kieruj my Gibraltaru. Po drodze jest ciekawa miejscowość El Rocio. Ma szerokie, piaszczyste ulice, domy wyglądające zupełnie jak z westernowego miasteczka, konne zaprzęgi i cavalieros jeżdżących konno. Głównym punktem jest kościół gdzie Matka Boska sprzedaje pamiątki a Jezus szczęśliwy los na loterii. Podobno odbywają się tutaj niesamowite fiesty, ale dopiero w maju i sierpniu. Dalej zwiedzamy Donanę, czyli park narodowy na miejscu rozlewisk rzecznych. Takie ichnie Żuławy. Płaskie, poprzecinane kanałami z zalanymi wodą polami ryżowymi. Już wiadomo dlaczego paella jest narodową potrawą Hiszpanów. Po środku zagubiona miejscowość Isla Mayor. Tu biura podróży z pewnością nie docierają. A może to być miejsce zaginionej Atlantydy. Poszukiwania noclegu kończymy na startowisku paralotniowym w Veyer de la Frontera. Obok jest jakaś dziwna antena wyglądającą jak lądowisko dla UFO. Kładziemy się spać przy aucie w wysokich badylach lukrecji której zapach jest delikatnie wyczuwalny.