Po Gibraltarze nie mamy wyjścia i jedziemy do Maroka. Najpierw prom a potem kuszetka do Marakeszu. Nowoczesny dworzec kolejowy w Tangerze potem trochę mniej nowoczesny pociąg. Leżę na kuszetce i czuję jak rzuca wagonem niczym psią buta za biegnącym psem. Jest nowoczesny pociąg w rodzaju naszego pendolino, ale nam zależało na tym, żeby pociąg jechał całą noc a nie trzy godziny. Rano dojeżdżamy i idziemy na autobus. Na przejściu od razu zaatakuje do nas jakiś chudy myfrend. Udaje mu się do nas przyczepić i zjeść śniadanie. Chciałbym się nauczyć takiego luzactwa. W Agadirze wynajmujemy auto i zgodnie stwierdzamy, że czujemy się jakbyśmy stąd wczoraj wyjechali. To właśnie ten skomplikowany wyjazd spowodowany pandemią był początkiem moich wpisów na geoblogu. Potem mi się to spodobało :) Odrabiamy po drodze zaległości. Pierwsza to smażone sardynki w dziurze w ścianie. Dziura w ścianie to typowy marokański lokal gastronomiczny gdzie można zjeść smacznie i tanio a smażone ryby czy kalmary to najpewniejszy wybór. Druga zaległość to latanie na klifach. Od razu nadrabiamy. Dzień się kończy. Zaglądamy do Aziza. Zaprasza na kolację i nocleg. Czyli nie trzeba spać na plaży a w dodatku mamy z głowy kolejny punkt programu czyli tadżin. To taki garnek gdzie dusi się warzywa i mięso razem. Naprawdę czujemy się jak w domu. Dziś zwiedzamy znajome kąty. Bazar rybny z górami oliwek i przypraw, kupuje prezenty dopóki mam kasę i pijemy kawę na ulicy. Dominik nawet skusił się na golibrodę. Robimy to, co nam najlepiej wychodzi czyli nic. Tu czas ma zupełnie inny wymiar.