Podróżowanie w klimatyzowanych miejscach mnie rozłożyło. Wczoraj po spacerze na najbliższą plażę przespałem resztę dnia z gorączka. Dzisiaj już dałem radę przed obiadem pojeździć z chłopakami po wyspie na skuterkach. Wczoraj nie mieliśmy jeszcze skuterków, więc chłopaki uznali, że to dobry pomysł pójść wieczorem w deszczu na Elefant beach. Do plaży jest jakieś osiem km a część drogi prowadzi przez dżunglę po zakurzonej dżunglowej ścieżce. Kurzu nie było. Było głębokie, śliskie błoto, węże pod nogami, huk cykad i czarna ściana dżungli gdzie może być Coś... Wspaniała wycieczka. Michał jeszcze nie wyciągnął wszystkich kolców z dłoni a Artur ma jakieś dwie dziury w stopie. Chłopaki poczuli się jak Amerykanie w Wietnamie
Dziś na skuterkach objechaliśmy całą wyspę. Nie jest to duża sztuka. W jedną stronę 10 km w drugą też 10. Położono nowy asfalt i jedzie się fajnie. Widać, że mieszkańcy to głównie rolnicy i nie polują już na turystów z dzidami w dłoniach. Chciałem zobaczyć chaty zrobione z liści palmowych. No i nie ma. Liście palmowe zostały wyparte przez blachę falistą. Wieczorem jeszcze odwiedziny na plaży, która uchodzi za najpiękniejszą w Azji. Jest ona traktowana jako miejsce docelowe podróży poślubnych i rzeczywiście sporo par induskich dało się tam zauważyć. Na koniec dnia idę na bazar, żeby zszyć swoje krótkie spodenki. Jest tam kilku krawców pomiędzy straganami. Zostawiam u jednego, ale akurat nie ma prądu. Idę do drugiego, który ma nożny napęd w swojej maszynie. Ten mówi, że ma za ciemno. Świece mu telefonem a on szyje. Przy okazji bazaru kupuję dwa kawałki młodego imbiru i lemonkę. Zrobię sobie herbatę na to przeziębienie.